Niedawno zapytano mnie, skąd się wziął fenomen ks. Jana Kaczkowskiego. Pomyślałam wtedy, że być może z naszej tęsknoty za ludźmi, którzy żyją tak, jak mówią.

 

 

 

 

"Można mieć pełne usta słów o godności człowieka, o jego wewnętrznej prawdzie i potrzebie wiary w człowieka, jeśli jednak za słowami nie pójdą czyny, mowa ta obróci się przeciwko mówiącym", pisał ks. Józef Tischner.

W sferze publicznej wciąż spotykamy się z tym, że deklaracje rozmijają się z czynami. Nauczyliśmy się nawet udawać, że się na to znieczuliliśmy, że to nas nie boli, że nie ma znaczenia.


Jan uczył, jak odnaleźć się w przestrzeni osoby chorej, czasem nieuleczalnie, a gdy zachorował, tym, jak w tej rzeczywistości się odnalazł, uwiarygadniał to, o czym mówił wcześniej. W społecznym odbiorze stał się kimś do bólu autentycznym. Nie dziwi więc gigantyczna popularność, jaką cieszy się także dzisiaj, po swojej śmierci.


Zalęknionym ludziom, którym często brakuje odwagi do spełniania marzeń, ten człowiek, który z uwagi na słaby wzrok czy lewostronny niedowład od dziecka miał pod górkę, pokazał, co to znaczy żyć na pełnej petardzie - nie oszczędzając się i nie zapominając o realizowaniu swoich pasji.


Jan przyznawał, że jego myślenie o kapłaństwie ewoluowało: z zasadniczego księdza, wręcz katotaliba, stawał się tym, który chce ludzi wyciągać z rozpaczy, a nie w nią wpędzać, rozumiejącym, że za każdym człowiekiem stoją jakieś dramaty. Nie wiemy, jakie doświadczenia ukształtowały tego, kogo spotykamy na naszej drodze. Okazywanie komuś pogardy nie spowoduje, że zechce być lepszy. Nie będzie miał do czego dorastać. Niejeden z nas ma z pewnością w pamięci takie zdarzenie, gdy został potraktowany lepiej, niż na to zasłużył - i wtedy poczuł się zobowiązany.


Tak mocno rozpowszechnioną w polskim Kościele narrację o surowym Bogu-rozliczycielu ks. Kaczkowski zastępował inną: o Bogu przede wszystkim miłosiernym. Już wiedział, że człowieka przemienia miłość, a nie lęk przed karą.


Podobnie jak ks. Tischner był zdania, że dopełnia nas inny. A zatem że człowiek staje się sobą w dialogu. Wszyscy jesteśmy zbudowani z zysków i strat, zwycięstw i tragedii, sprawczości i niemocy, wiedzy i niewiedzy, egoizmu i bezinteresowności, tęsknot i spełnień, nadziei i rozczarowań. Każdy z nas kogoś kochał, każdy kiedyś cierpiał. Jan dowodził, że właśnie z uwagi na tę wspólnotę doświadczeń w gruncie rzeczy łatwo nam znaleźć płaszczyznę porozumienia, jeśli tylko zechcemy odrzucić maski uprzedzeń, lęków czy też wyzbyć się dumy. Przekonywał, że kryzysy można przerobić w lekcje.


Wielokrotnie anegdotami prowokował do pytań o źródło siły i sensu życia. Zmuszał do refleksji nad tym, kiedy i dlaczego zabrakło nam miłości do siebie i innych. Przypominał o szacunku dla różnych sposobów przeżywania świata. Zauważał, że nie da się nasłuchiwać Boga, nie wsłuchując się w drugiego człowieka, i to nie tylko w to, co mówi, ale także w to, o czym milczy.


W 2015 roku, dziesięć miesięcy przed śmiercią, Jan przyjął zaproszenie do Australii od Marka Kuligowskiego. Ten obcy wówczas mu człowiek napisał maila z prośbą o pomoc, nie potrafił bowiem pogodzić się ze śmiercią żony. Jan obiecał, że przyleci, i wbrew protestom rodziny i współpracowników 16 maja, po dwudziestosześciogodzinnym locie, stanął na Antypodach. Wyleciał z kraju dzień po badaniu rezonansem magnetycznym. Bał się wyników, cieszył się, że teraz będzie brakowało czasu na myślenie o prawdopodobnych scenariuszach. Przez kolejne 12 dni w Perth i Melbourne odbył wiele spotkań, wygłosił sporo kazań żebraczych (zebrał też rekordową kwotę na swoje hospicjum). Był bardzo szczęśliwy, że odważył się na tę podróż. Zaraz po powrocie do Polski pojechał na chemioterapię do Olsztyna.


Zależało mi, by w tej książce znalazły się przede wszystkim historie ludzi, których Jan poznał w Australii w ciągu tamtych majowych dni. Bo to prowokuje do zadawania sobie pytań: ile z naszych kilkunastu dni życia zostaje w innych? Czy aby nie powinniśmy naprawić czegoś, co jeszcze da się naprawić, przeprosić kogoś, komu się to należy, wyrazić wdzięczność, a może nawet zaryzykować wyjście na głupca? Żeby nam nie zabrakło czasu.


Jestem bardzo wdzięczna Barbarze i Markowi za zaufanie, którym mnie obdarzyli, opowiadając najboleśniejsze i najintymniejsze historie ze swojego życia. Wierzę, że nie na darmo, że komuś ich zwierzenia pomogą się podnieść.


Poza ich wstrząsającymi historiami w tej publikacji zamieszczone zostały wybrane wypowiedzi Jana, które mogą okazać się przydatne, gdy znajdziemy się w trudnej sytuacji i nie będziemy wiedzieli, jak się zachować. Ile by jednak były warte, gdyby nie miały pokrycia w rzeczywistości? Mam nadzieję, że ich wymowę wzmocnią opowieści ludzi, którym Jan w odpowiednim momencie podał rękę, udowadniając tym samym, że uważność jest kluczem do wielu zamków.


Sztuka czułości to opowieść o tym, jak złożony jest ludzki los. O podłości i szlachetności. O tym, jak straszny potrafi być świat ograbiony z czułości. A także o tym, że do prawdy często docieramy błądząc.


Jan przypominał, że miłość podsuwa najprawdziwsze odpowiedzi na pytanie: jak żyć? Szczególnie w ostatnich latach dużo mówił o potrzebie budowania bliskich, czułych relacji. Powtarzał tysiące razy, że to one chronią nas w najcięższych momentach.

 Napisane przez: Joanna Podsadecka - autorka książki Sztuka czułości. Ks. Jan Kaczkowski o tym, co najważniejsze, współautorka wraz z ks. Janem Kaczkowskim książki Dasz radę. Ostatnia rozmowa. 

 

 

 

Źródło: Portal internetowy Deon.pl